Nieoficjalny blog o Akademii Przyszłości widzianej z punktu widzenia wolontariusza, o wszystkim co się z Akademią Przyszłości wiąże.
sobota, 17 grudnia 2011
Spotkanie podsumowujące
Nadszedł czas na podsumowanie naszych działań w tym roku a jednocześnie nadszedł czas na ostatnie spotkanie naszego zespołu w tym roku.
Czasem tak sobie myślę, że problemy i trudności są takie wyjątkowe, a po takim spotkaniu jak dzisiejsze, przekonuję się, że inni mają podobnie. Co jest bardzo fajne, bo nagle się okazuje, że nie jestem jakąś kosmitką, a inni mają podobne zawirowania i trudności a co więcej: radzą sobie z nimi. A jeśli oni mają podobnie i sobie radzą, to, do diaska, czemu miałabym sobie nie poradzić?
Większość z nas ma za sobą po kilka przeprowadzonych zajęć, niektórzy za to ani jednego, jak ja. Niektórym bez problemu udaje się zmotywować swojego ucznia, innym w ogóle nie.
Miło tak powymieniać się doświadczeniami i poczuć, że nie jest się samemu...
Cieszę się, że się tu znalazłam:)
wtorek, 13 grudnia 2011
Warsztaty robotyczne i niemożliwe rzeczy czyli co może mieć wspólnego Akademia Przyszłości z Krainą Czarów?
„Czasem, jeszcze przed śniadaniem wierzę w sześć niemożliwych rzeczy.” (Alicja w Krainie Czarów)
O ile Alicja jeszcze przed śniadaniem skłonna była uwierzyć
w sześć niemożliwych rzeczy, odkąd dołączyłam do Akademii Przyszłości,
uwierzyłam w o wiele więcej „niemożliwości”. Choćby i tym razem, na warsztatach
robotycznych. Niemożliwe? Czyżby?
Pierwszą niemożliwą rzeczą tego popołudnia była myśl, że coś
mogłoby rozproszyć mój zły humor. Skoro nie udało się tego dokonać kotom,
czekoladzie, śmiesznym filmom i długim spacerom to dlaczego warsztaty
robotyczne miałyby zmienić coś w tym względzie? Wystarczyło spotkanie pod
szkołą z coraz bardziej znajomymi ludźmi, wystarczył początek naszej podróży,
mała katastrofa czyli w „nasz autobus zderzył się z innym więc wracamy na
pętlę”, wystarczyły rozmowy poważne i zgoła niepoważne, wybuchy śmiechu i
entuzjazm w oczach, żebym się przekonała, że a jakże – myliłam się. I, co
zaskakujące, jak przyjemnie było się tym razem pomylić. Ponury nastrój prysł i
już nie wrócił tego popołudnia.
Drugą niemożliwą rzeczą było spóźnienie się na nasze
warsztaty. Mimo wszelkich starań i dobrych chęci, dotarcie na czas nie okazało
się wykonalne. Warto jednak zauważyć, że czas spędzony w
drodze nie był czasem straconym – w żadnym razie. Nie obyło się bez urazów,
potyczek z biletami, ale też niespodzianek i miłych rozmów. Ostatecznie jednak
dotarliśmy na miejsce, choć zupełnie nie o czasie.
Trzecią niemożliwą rzeczą było stwierdzenie, że chemia może
zaciekawić i że może też sprawić, że na naszych oczach wyrosną miniaturowe
ogrody pełne zieleni. Okazało się, że owszem, obie te rzecz są jak najbardziej
możliwe. Nie tylko dzieciaki z zafascynowaniem obserwowały powstające w
szklanych zlewkach miniaturowe „ogrody” w których na naszych oczach pojawiały
się miniaturowe „roślinki” w różnych odcieniach zieleni i brązu, błyskawicznie
zwiększając swoje rozmiary i zaskakując kształtami. Następnie nadszedł czas na
pisanie atramentem sympatycznym, czyli takim, którego nie widać wtedy, kiedy
tego nie chcemy i który widać kiedy sobie tego życzymy. Niektórzy z nas pisali
na kartkach swoje imię, bądź nietypowe „wyznania” w stylu: Kuba lubi Weronikę :)
Później byliśmy świadkami zgoła magicznej przemiany: wody w
„wino”, „wina” w „herbatę” a tej ostatniej znów w wodę. Wszystkiemu winne były
substancje chemiczne znajdujące się w szklanych pojemnikach, sprawiające, że
woda zmieniała swoje zabarwienie.
Z zapałem czekaliśmy na obiecane wybuchy tudzież choćby
odrobinę dymu ale spotkał nas zawód, bo nawet magiczna, samozapalająca się
substancja, nie chciała się palić. Po tym, jak sympatyczna pani przygotowała
doświadczenie na nowo, okazało się, że poprzednie doświadczenie, owszem ma
zamiar się udać i zapaliły się obie substancje. Tym samym, choć bez wybuchów, nie
obeszło się bez dymu. Innymi słowy: była niezła zadyma! :)
Czwartą niemożliwą rzeczą w którą przyszło nam uwierzyć,
było: zbuduję takiego robota, który będzie działał, jeździł i sam omijał
przeszkody. Z klocków? Przecież to NIEMOŻLIWE i w ogóle nie umiem. Doprawdy? Usiedliśmy
przy długim stole na którym znajdowały się przeróżne klockowe drobiazgi bardzo
przydatne przy tworzeniu robotów. Po krótkiej instrukcji wszyscy (no prawie)
pochyliliśmy się nad klockami i podpatrując sąsiadów zaczęliśmy budować pierwsze
roboty. Sympatyczni panowie tłumaczyli nam co i jak, kiedy mieliśmy wątpliwości
i ostatecznie okazało się, że i ta „niemożliwa rzecz” (czyli zbudowanie robota)
jest jak najbardziej możliwa. Przed każdym z nas stał bowiem własnoręcznie
zbudowany robot, umiejący po odpowiednim zaprogramowaniu takie rzeczy jak na
przykład omijanie przeszkód, miganie światłami czy nawet… dość już zaawansowane
kłapanie paszczą (krokodylą) i machanie ogonem (psim lub również krokodylim).
Ostatecznie zbudowane przez nas roboty spotkały się na
„ringu”. Wszyscy mieliśmy niezłą frajdę z ich obserwowania.
Piątą niemożliwą
rzeczą tego wieczoru było dotarcie na czas na przystanek. Ostatecznie pełen
zapału marsz po błotnistej ścieżce i
pośpieszny bieg, kiedy było już naprawdę blisko – załatwiły sprawę i
zdążyliśmy! Po tym, jak wszyscy załadowaliśmy się do autobusu, nastąpiło
dzielenie się wrażeniami z całego popołudnia, wzajemne żarty i przekomarzanki.
Wysiadając, mieliśmy cichą nadzieję, że ludziom wokół nas nie popękały bębenki
w uszach (no dobrze, aż tak tragicznie nie było), bo że się jeszcze przez jakiś
czas uśmiechali, to już bardzo prawdopodobne.
Szóstą a zarazem ostatnią niemożliwą rzeczą tego wieczoru
była myśl: że to już koniec na dziś. Po pełnych szaleństw godzinach wróciliśmy
pod szkołę i tak zakończyliśmy ten niezapomniany dzień, rozchodząc się każdy w
swoją stronę, z niezatartymi wspomnieniami tego jakże miło spędzonego czasu.
Tym, którzy nie byli z nami pozostaje tylko żałować i
uwierzyć na słowo, że dzięki Akademii Przyszłości można uwierzyć w więcej
„niemożliwych rzeczy” i nie mniej fascynujących niż te, w które przyszło
uwierzyć Alicji:
Sześć niemożliwych
rzeczy. Wyliczaj je, Alicjo.
Jeden: Jest mikstura,
od której człowiek się kurczy.
Dwa: I jest ciastko,
od którego człowiek rośnie.
Trzy: Są zwierzęta,
które mówią.
Cztery, Alicjo!
Jest znikający kot.
Pięć.
Kraina Czarów naprawdę
istnieje!
Sześć: Zaraz zgładzę
Żaberzwłoka.
Ja na przykład nie wierzyłam, że napiszę relację w której
będę stanie opisać wszystkie niezapomniane
wydarzenia, tymczasem okazało się, że to jak najbardziej możliwe, a przy tym:
niesie ze sobą mnóstwo frajdy.
piątek, 2 grudnia 2011
Laserowy labirynt, pieczenie ciasteczek i bombki z baloników czyli co się działo na Wielkiej Inauguracji AP?
Czy mam wszystko, co powinnam ze sobą mieć? Wygodne buty, wygodne ciuchy i aparat? Plecak? Bilet?
Aaa, zapomniałabym, jeszcze dobry humor i szczypta wiary w siebie. Zaraz poszukam, jedno i drugie powinno gdzieś być. Wiara w siebie... no cóż, trochę sfatygowana, ale ostatecznie coś się udało wykrzesać, niedużo, bo niedużo ale najważniejsze, że jest. Z dobrym humorem większy problem. Szukam, szukam.. W końcu się znalazł, gdzieś za książkami ukryty. Przyszarzały jakby. Czas go odświeżyć. Czy brakuje mi czegoś jeszcze? A, właśnie, dużo entuzjazmu! Tego mi akurat nie brak, mam go w nadmiarze, odkąd przyłączyłam się do Akademii Przyszłości. Tak więc pozostaje wziąć to wszystko ze sobą, wyrzucić koty z pokoju (jak mogłaś!), zamknąć drzwi i zbiec lekko po schodach. A później milion razy sprawdzić, czy aby na pewno mam ze sobą wszystko, co będzie mi potrzebne. Tym razem ta sama droga do „naszej” szkoły trwała podejrzanie długo. Albo za krótko, zależy jak na to spojrzeć.
W końcu ostatnie metry pokonane i jesteśmy w domu a właściwie pod szkołą. Znajome twarze- to wolontariusze z naszej ekipy i zupełnie nieznajome- buzie naszych uczniów. Wszyscy jesteśmy trochę podenerwowani. Zerkamy na siebie nieśmiało, dzieciaki szaleją, nadrabiając miną. Co nas dzisiaj czeka? Któż to wie? Jedno jest pewne: inauguracja Akademii Przyszłości na Miedzianej nudna nie będzie na pewno.
Mniej więcej pół godziny później mamy już za sobą podróż pociągiem i stoimy pod intrygującym nas miejscem docelowym, czyli siedzibą firmy Familijni na Ursusie. Witają nas sympatyczne panie (i pewien pan) . Po krótkiej przeprawie w szatni, mamy chwilę czasu na ochłonięcie i nieśmiałe rozejrzenie się co i jak. A później już oficjalnie, zostajemy parami wywoływani przez naszego lidera i oficjalnie spotykamy się po raz pierwszy: uczeń z tutorem. Witają nas brawa. Robimy pamiątkowe zdjęcie.
Po oficjalnym powitaniu zostajemy zaangażowani w potyczki z piłkami. Jak to zrobić, żeby wszyscy dotknęli piłki albo leżącej na podłodze albo trzymanej od sufitem? Najłatwiej było z wielką, gumową piłką, ale później to samo nas czeka z o wiele mniejszą i jeszcze mniejszą. Ta ostatnia to już nie lada wyzwanie. Dzięki współpracy i ciekawym pomysłom, udaje nam się wykonać wszystkie zadania, towarzyszy temu wiele śmiechu i radości, niektórzy z nas lądują na podłodze, chichocząc wesoło. Następnie zostajemy podzieleni na trzy grupy i wędrujemy do trzech różnych sal.
Na początek mamy się zmierzyć z krą płynącą po oceanie (czyli po prostu dużym kartonem). Dopóki przestrzeń na której stoimy jest duża, „unikanie rekinów, które mogłyby nas zjeść” jest łatwe, gorzej jednak, kiedy przestrzeń się zmniejsza i „topnieje” (jak to kry mają w zwyczaju). W pewnym momencie słyszymy okrzyk jednej z nas: „Nie, nie zejdę nawet na chwilę, bo zeżrą mnie te rekiny!” Udaje nam się jednak utrzymać na nawet bardzo znacznie okrojonej „krze” mimo, że prawie że lądujemy w zimnej wodzie wśród rekinów (czyli na podłodze). Po raz kolejny tego wieczoru niezbędną rzeczą okazuje się współpraca.
A później zaczynają się jeszcze ciekawsze zajęcia. Na pierwszy ogień idzie tworzenie… nietypowej bombki na choinkę. Do dyspozycji mamy baloniki, wszelkiego rodzaju błyszczące różności, klej i inne tego typu drobiazgi. W parach tutor- uczeń powstają małe, kolorowe cudeńka. Doradzamy sobie nawzajem co jeszcze nalepić na baloniku, żeby wyglądał bardziej świątecznie, co jeszcze wybrać, co dokleić, czym posypać. A później baloniki-bombki lądują na sznureczkach, a my myjemy ręce z resztek brokatu i czmychamy do innej sali na atrakcji ciąg dalszy.
Idziemy teraz na górę, do sali w której na wieszakach znajdujemy zagadkowe kamizelki jak z Gwiezdnych Wojen. Jeszcze o tym nie wiemy, ale zaczyna się właśnie najbardziej ekscytująca część dzisiejszego wieczoru. Dostajemy instrukcje, jak używać kamizelek i plastikowej broni i krótko później uzbrojeni w ten niezwykły sprzęt wbiegamy do ciemnej sali zwanej laserowym labiryntem. I zaczyna się skradanie, próby ustrzelenia wroga i uniknięcia bycia ustrzelonym a co za tym idzie „zgaśnięcia” choćby na kilka sekund. Chowamy się w kryjówkach labiryntu, szukając miejsc dla snajperów, czatując na siebie nawzajem i z zapałem do siebie strzelając . Nie opuszcza nas dobry humor, zaśmiewamy się przy tej strzelaninie do łez. Nawet, kiedy jednak ktoś nas ustrzeli i słyszymy komunikat „Don’t give up”- swoją drogą chyba akurat o tym nie zapomnimy. Kiedy słyszymy komunikat „Game over” jesteśmy rozczarowani, że to już, każdy z nas chętnie by tu jeszcze został. Wychodzimy jednak z sali, zdejmujemy kamizelki i składamy broń. Dostajemy pamiątkowe wydruki z naszych snajperskich osiągnięć i robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Być może jeszcze tu wrócimy dzisiejszego wieczoru, tymczasem jednak czas na coś innego.
W następnej sali wita nas zapach pieczonych ciasteczek. Zakładamy fartuszki. Dostajemy po dwa kawałki ciasta z którego powstaną dwa ciasteczka z dobrymi życzeniami dla siebie nawzajem na nowy rok. Dostajemy też małe karteczki i długopisy. Zawzięcie gryzmolimy życzenia, później zręcznie je zwijamy, oblepiamy ciastem. Wszystkie ciasteczka lądują na blasze, już po posypaniu cukrem. Teraz czas na coś zupełnie niebanalnego. Zaczyna się od tego, że zostajemy ze sobą „zaręczeni” czyli… w parach tutor-uczeń związani za ręce. I kiedy jedno z nas trzyma jabłko w prawej ręce, to drugie ma za zadanie jabłko obrać. Zdarzały się zabawne sytuacje, zdarzały się też… bolesne i krwawe. Na szczęście szybko opanowane. Czeka nas również zadanie związane z mąką usypaną małe kopczyki na talerzach. Jak oddzielić wiele „porcji” mąki tak, żeby nie przewrócił się patyczek w nią wbity? Nie lada wyzwanie… ale wykonalne. Kiedy ciasteczka są już upieczone, szybko odnajdujemy te przeznaczone dla nas. Niezłym wyzwaniem jest odnalezienie w jeszcze gorącym ciasteczku małego karteluszka z życzeniami ale i to się udaje. Z zapałem pałaszujemy świeżo upieczone ciasteczka.
Teraz następuje chwila swobody i szansa na spróbowanie wspinaczki skałkowej. Niektórzy z nas z zapałem, asekurowani przez sympatycznego pana, wspinają się na szczyty, inni poprzestają na podziwianiu jak wspinają się odważni. Wszystkim dopisują świetne humory.
Czeka nas teraz pałaszowanie pizzy. Idziemy wszyscy do sali, gdzie na stolikach już czekają napoje, po chwili pojawia się też pizza. Z zapałem wybieramy te smaki, które najbardziej nam odpowiadają. Wcinamy pyszną pizzę, wypijamy hektolitry coli i soku, śmiejemy się i żartujemy, wspominając emocje dzisiejszego wieczoru.
Kiedy część z nas jeszcze biega po laserowym labiryncie, inni wcinają gofry a pozostali wspinają się jeszcze na skałce. Rozmawiamy o dzisiejszym wieczorze, trochę zmęczeni ale na pewno zadowoleni, uśmiechamy się do siebie i dobry humor nas nie opuszcza. Zdajemy sobie sprawę, że nasz miły wieczór właśnie się kończy. Zbieramy się do wyjścia, zabierając ze sobą dużo frajdy, pamiątkowe wydruki naszych snajperskich osiągnięć i kolorowe bombki, które powstały z baloników. Żegnamy się z miłymi paniami i panem, dziękujemy za mile spędzony czas i idziemy w stronę stacji PKP.
Nie, na tym się jeszcze nie kończą atrakcje dzisiejszego wieczoru. Czekamy na pociąg, który nie przyjeżdża, w międzyczasie przejeżdżają pociągi, które zupełnie nam nie pasują, czekamy więc cierpliwie, z zapałem dyskutując o dzisiejszym wieczorze. Dzieciaki szaleją, nadal są pełne entuzjazmu. My owszem, też, ale zmęczenie zaczyna brać nad nami górę. W końcu przyjeżdża właściwy skład, wsiadamy do niego i rozmawiając wesoło wracamy pod szkołę. „Zaledwie z półtora godzinnym opóźnieniem w stosunku do planu : )” To był niesamowity wieczór, który na pewno dał nam o wiele więcej niż dałyby nam wszystkie zajęcia zapoznawcze jakie odbylibyśmy w parach tutor-uczeń.
czwartek, 1 grudnia 2011
Głupawka przedinauguracyjna
Wszystko fajnie, ale...
Jutro inauguracja, która jest dla mnie jedną wielką niespodzianką. Nie wiem nic, prócz tego, że mam założyć wygodne ubrania i buty i nastawić się na dobrą zabawę.
Dopadła mnie głupawka jakaś. W stresie napisałam do naszego lidera i wyznałam mu, że głupieję z braku informacji i wyobrażam sobie niestworzone rzeczy. Jednakowoż udało mu się mnie przekonać, żebym z tego powodu nie rezygnowała z imprezki.
Zatem do jutra:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)